Słyszałam, że droga do Manang to wyzwanie” – odpowiada Juvena @thewanderingwasp, gdy napisałam jej, gdzie dziś się wybieramy.

Hmmm, cóż, zobaczymy. Na razie jedziemy dobrym asfaltem znad jeziora Begnas w stronę Besisahar – bramy do wschodniej części trekkingu wokół Annapurny. Stamtąd jest tylko 103 km do Khangsar – starej wioski, w której kończy się przejezdna droga. Chcemy zrobić dwu-trzydniowy trekking do jeziora Tilicho. Nie sprawdzaliśmy wcześniej co to za droga, więc wiemy o niej tylko tyle, że od głównej drogi mamy jakieś 75 km do celu.

Skręt w drogę szutrową od razu potwierdza słowa Juveny. Trakt jest wąski, dziurawy, miejscami skalisty, miejscami piaskowy, poprzecinany koleinami po wodzie, z pełnym portfolio wertepów. Mijamy niewielkie wsie i wspinamy się na półkę skalną wysoko nad rzeką Marsyangdi. Tempo mamy stabilnie wolne – w godzinę pokonujemy jakieś 20 km. I tak jesteśmy na tej drodze najszybsi – mijamy kilka jeepów i kilku lokalsów a nikt nie wyprzedza nas. Tuż przed Jagat drogę blokuje korek. Jeep na nawrocie cofnął chyba zbyt daleko albo puściły mu hamulce i znalazł się na zboczu poza drogą. Teraz miejscowi usiłują wyciągnąć go traktorem, a ktokolwiek nadjedzie – ten stoi i czeka.

Zmierzch już nadszedł i wiemy, że trzeba zanocować. Szybka decyzja – cofamy do wsi wcześniej i znajdujemy przyjemny niebiesko – różowy lodge. Życie wiosek przy tej drodze całkowicie zależne jest od turystów. Uprawa małych poletek na zboczach i hodowla zwierząt zapewnią zapasy żywności, ale nie dają się łatwo spieniężyć w tym rejonie. Dlatego kto ma miejsce i może ten otwiera lodge. Karmi i nocuje trekkerów przemierzających szlak wokół Annapurny

Kolejnego dnia ruszamy na północ. Wszyscy mówią, że droga za Jagat zrobi się lepsza. Tak, zdarzają się tutaj długie betonowe fragmenty, uważać jednak dalej trzeba – zwłaszcza na łączenia betonu z tym, co pod spodem – bo tu zwykle są największe dziury i uskoki o ostrych krawędziach. Podjazdy bywają tak strome, że motocykl z łatwością idzie na koło, więc praktycznie wisimy nad zbiornikiem. Uważać też trzeba doganiając jeepy, bo kurzą niemożebnie i nie zawsze, zaskoczeni, chcą przepuścić mniejszego.

Krajobraz wypłaszcza się w końcu. Jedziemy pomiędzy sadami jabłoni i nawet przystajemy przy jedynym eco- apple- resort spróbować tutejszego apple pie.

Późnym popołudniem docieramy do Khangsar. Jest tu zimno i wieje. Większość trekkerów jako bazę wybiera Manang – większą wioskę 5 km niżej, ale dla nas ważny jest spokój i bliskość wyjścia na szlak. Do Khangsar tylko raz dziennie dojeżdża jeep z trekkerami i okazjonalnie przyjeżdżają nepalscy motocykliści. Logujemy się w maleńkim ośrodku z wolnostojącymi domkami zaraz na początku wsi. Jutrzejszy dzień przeznaczamy na aklimatyzację i pracę, a pojutrze – ruszamy na szlak!

Polodowcowe jezioro Tilicho leży na wysokości 4919 m, ale obejrzeć można je z góry, wchodząc najpierw nieco powyżej 5000 metrów.  Warto wyrównać oddech przed tą wędrówką, bo tak wysoko na nogach jeszcze nigdy nie byliśmy.

Pech i szczęście w jednym – w nocy bardzo wiało. Nie popracujemy na laptopach, bo wiatr uszkodził kable i nie ma prądu. Za to pojawił się widok na góry. Siedzimy w stołówce przy oknie, obserwując trekkerów i porterów mozolnie człapiących pod górę. Czy i my będziemy poruszać się w tym tempie?

Po południu zabieramy się za sprawdzenie stanu filtrów powietrza i nie przerywamy, nawet gdy zaczyna padać śnieg. – „Wszystko w porządku” – potwierdza z zadowoleniem Jacek.  Wstępne filtry świetnie zbierają kurz drogi i filtry właściwe pozostały czyste. Tego dnia niewiele więcej udaje nam się zrobić. Leżymy pod śpiworami i czytamy. Rankiem pakujemy nasz plecak, zabieramy zapas wody i zapowiadamy naszemu gospodarzowi, że wrócimy za 2 noce. Szlak pnie się łagodnie w górę, ale nawet łagodnych podejść nie pokonujemy wcale płynnie. Oddechu starcza na kilkadziesiąt metrów, potem zadyszka wymusza postój.

Po drodze zaglądamy do buddyjskiej świątyni w  Shree Kharka. Mamy szczęście, że akurat otwarto ją dla trekkerów – buddystów (pozdrawiamy!) i możemy pooglądać ją od środka.

Wnętrze jest pięknie odnowione. Na ołtarzu lśni wielka złocona figura Buddy, a w bocznych nawach za szkłem spoczywają  mniejsze bóstwa przystrojone w kolorowe szaty. Na ścianach lśni obowiązkowe koło Dharmy i cały panteon chimerycznych stworzeń.

Pniemy się dalej przez kilka godzin, by późnym popołudniem dotrzeć do Tilicho Basecamp. To mini wioska złożona z samych schronisk. Jedynym celem istnienia tego miejsca jest zapewnienie noclegu na trasie do jeziora. Ludzie zostają tutaj na 1 noc, by wczesnym rankiem wyjść na szlak.

Dziwne to miejsce. Warunki noclegowe są bardzo skromne i pokój kosztuje nas niecałe 4 dolary. Za to żywność jest najdroższa w całym Nepalu, a litrowa butelka wody potrafi kosztować 8 zł. Obsługa lodge’u jest wymuszenie uprzejma – wie, że zaraz nie będzie nas, za to i tak przyjdą inni. Mamy wrażenie, że nagle staliśmy się trybikiem przemysłu turystycznego. Nie ma nic autentycznego tutaj i czujemy, że nie uda się tu znaleźć niczego, co byłoby nie-pod-turystę. Jedno jest pewne – wszystko tutaj wniesiono – na grzbietach osłów i koni albo na ludzkich plecach.

Szlak nad Jeziorem Tilicho
Szlak nad Jeziorem Tilicho
Widok ze szlaku nad jeziorem Tilicho
Widok ze szlaku nad jeziorem Tilicho

Szlak od basecampu do jeziora wspina się równomiernie w górę. Jesteśmy już grubo powyżej 4 tysięcy metrów i coraz krótsze są nasze interwały. Wyszliśmy dość późno i jak zwykle nie szczędzimy sobie podziwiania widoków. Ośnieżone szczyty towarzyszą nam na całej trasie. Ciężko oddychać, ale widoki wynagradzają trudy. Mijamy wracających już z góry wspinaczy i porterów z osiodłanymi końmi – najwyraźniej są różne metody dostania się na szczyt. Roślinność zanika i krajobraz zmienia się w księżycowe pole.  W końcu na stromym zboczu przed nami dostrzegamy ostre, gęste zygzaki.

Wiesz, może nie musimy tam dojść” – rzucam na okrętkę do Jacka. Głowę rozwala mi ostry ból i ledwie dycham. „Ja bym szedł dalej” – słyszę w odpowiedzi. Chyba nie padło na podatny grunt.

Robimy dłuższy postój, rozważając za i przeciw i w końcu jednak ruszamy pod górę. Zygzaki okazują się prawdziwym testem siły woli. Na niecałym kilometrze drogi pokonujemy 500 metrowy wznios. Dalej droga prowadzi granią – lekko się wznosi i lekko opada. Mijamy dwa malutkie zamarznięte jeziorka i idziemy teraz szerokim traktem poprzecinanym przez strumienie z topniejącego śniegu. Z czasem pojawia się sam śnieg. Jeszcze 300, 200 m i  na końcu ukazuje nam się biała, zamglona tafla jeziora otoczona ośnieżonymi górami.

Nad brzegiem jeziora Tilicho
Jezioro Tilicho

To nasza chwila triumfu – nigdy jeszcze nie weszliśmy na nogach tak wysoko. Nie mamy kondycji, bo ciągła podróż utrudnia znacząco regularne dbanie o formę. Nie poddaliśmy się po drodze i mimo złego samopoczucia dopięliśmy celu. Oboje czujemy radość i spełnienie.

Po pół godzinie przegania nas zimno. Jesteśmy tutaj ostatni  – cieszymy się tym, że mamy jezioro dla siebie, ale pora wracać, by przed zmierzchem dotrzeć do basecampu.

Do Khangsar docieramy kolejnego dnia, a następnego jeszcze zjeżdżamy do Besisahar. Tu kończy się nasza przygoda ze szlakiem wokół Annapurny.

Podsumowanie i wnioski

Przejechaliśmy trudną, widowiskową górską drogę i przeszliśmy kolejny zjawiskowy szlak. Wiemy, że jest takich mnóstwo w Nepalu i właśnie wokół nich Nepal buduje swą turystyczną atrakcyjność. Piękne widoki mają swoją cenę, a najpiękniejsze szlaki bywają ekstremalnie zatłoczone. W końcu to Himalaje – najwspanialsze góry świata!

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *