Trzeba to przyznać – Słowację i Węgry przelecieliśmy jak na skrzydłach. Byliśmy tutaj już wcześniej wiele razy i nie planowaliśmy tym razem długiego zwiedzania. Chcieliśmy zjechać trochę na południe, by złapać wyższą temperaturę i ostatnie promienie lata.
Więc popędziliśmy bocznymi drogami zatrzymując się tylko z bardzo ważnych powodów – np. by sfotografować tęczę.
Pierwszy stop mieliśmy dopiero przy wesołym cmentarzu w miejscowości Săpânța.
Săpânța
Jeśli można cokolwiek powiedzieć o tym cmentarzu, coś, co wykracza ponad banalne zachwyty, to to – że jest on miejscem podnoszącym na duchu. Setki kunsztownie zdobionych, chabrowych krzyży zdobią groby i całość robi wrażenie miejsca, które chętnie odwiedzają żywi. Na każdym krzyżu w górnej części jest malowana płaskorzeźba, przedstawiającą uproszczony wizerunek zmarłego w typowej dla niego sytuacji. Jest traktorzysta, nauczyciel, szwaczka, bankier i policjant. Prawdopodobnie dałoby się tu odtworzyć cały system ról zawodowych potrzebnych do funkcjonowania społeczności.
Pod obrazem zaś jest epitafium – mówiące o tym kim zmarła osoba była i jak żyła. Narracja jest lekka, zabawna, satyryczna – pozbawiona charakterystycznego dla chrześcijaństwa patosu.
Pomysłodawcą i założycielem tego miejsca i twórcą większości nagrobków był miejscowy cieśla Stan Joan Patras, który przez kilkadziesiąt lat wytwarzał i rzeźbił nagrobkowe krzyże.
Lekkie podejście do śmierci – traktujące ją raczej jak „rytuał przejścia”, nie jak koniec i nie jak początek – wywodzi się najprawdopodobniej z neopogańskich wierzeń Daków z nurtu Zalmoksianizmu. Estetyka podąża za tym: kolory więc, są odświętne, a motywy zdobnicze – gołębie i kwiaty kojarzą się bardziej z soczystością życia, niż z przemijaniem duszy.
I gdyby nie późna pora, w której tutaj przybyliśmy, to moglibyśmy tu spędzić długie godziny próbując z tych nagrobków odszyfrować życie.
Maramuresz
Przez pagórki, dolinki i niezliczoną ilość serpentyn przyjechaliśmy do Borșy –kurortu w północnej Rumunii. Zachwyceni przyrodą, która mignęła po drodze postanowiliśmy wybrać się w góry.
Dziwne to jest wrażenie jednego dnia iść przez świat i oglądać niespiesznie szerokie połoniny, słuchać wiatru szumiącego pomiędzy trawami, śledzić ruchy chmur, dać się przyłapać deszczom i zejść w dół w ciemnościach. Kolejnego przyjechać w te same miejsca motocyklem i zobaczyć ich więcej, mniej dokładnie i z innej perspektywy.
Tak czy inaczej – Park narodowy Gór Rodniańskich jest przepiękny, szlaki odsłonięte i bardzo widokowe, choć raczej słabo oznaczone. Na pewno zaś wiele tu mogą i jeźdźcy i piesi – bo z poszanowaniem przyrody w tym regionie dozwolone jest wszystko – nocowanie, endurzenie i biwakowanie. W kompleksie turystycznym Borșy trwa budowa nowej kolei linowej i przygotowanie tras. Być może niedługo będzie to dobre miejsce także na narty.
Wrócimy tu na pewno!
Ciocănești
Z Borșy wyruszyliśmy do Bukoviny, gdzie chcieliśmy obejrzeć turystyczny klasyk – monastyry Moldovita i Sucevita. Lecz po drodze napotkaliśmy na wieś, którą jedna skromna gospodyni domowa zamieniła w folklorystyczny klejnot.
Matusza Leontina, Matusza Leontina – powtarzał jegomość wyposażony w kilka złotych zębów po każdej stronie swego uśmiechu, gdy szerokim gestem zapraszał nas do środka nieco zdezelowanej dwuizbowej chatki. W środku istna orgia zdobnicza. Każdy w miarę płaski fragment rzeczywistości został zamalowany, wyszyty albo wydziergany.
Wrażenie było takie jakby te szlaczki i bordiury, aplikacje, inkrustacje, emblematy przepełniły tę przestrzeń, wylały się oknami i osiadły na ścianach okolicznych domostw. A potem zniewoliły serca mieszkańców tej wsi i opanowały całą okolicę.
Dowiedzieliśmy się, że w latach 50-tych XX wieku Leontina Taran – gospodyni zakochana w sztuce zdobienia, zapragnęła upiększyć swój dom motywami etnicznymi znanymi z pisanek i strojów ludowych regionu. Poprosiła więc wiejskiego rzemieślnika – murarza Dumitru Tomoioaga o pomoc, a on przyozdobił jej włości etno szlaczkami. Nakładanie skomplikowanych wzorów na zewnętrzne ściany wcale nie było proste – wymagało tynkowania, rzeźbienia w tynku i potem malowania.
Nowe szaty domu Leontiny podobały się wszystkim na tyle, że wkrótce udostępniono dom do zwiedzania i w okolicy znalazło się też kilku naśladowców. Jakiś czas potem syn murarza Dumitru objął urząd burmistrza Ciocănești i uregulował prawnie konieczność ozdabiania domów z zewnątrz folkowymi motywami. Nakaz jest w mocy dla wszystkich nowych i remontowanych obiektów.
Dziś wieś ma status muzeum na wolnym powietrzu i warto zatrzymać się tutaj na 2-3 godziny by poczuć unikatowy klimat tego miejsca.
To oficjalna wersja pochodzenia szlaczków na domostwach pomiędzy regionem Maramuresz, a Bukoviną. Nie wiemy czy tak było w istocie, jednak fakt faktem – jadąc przez tę okolicę zobaczycie bardzo wiele domów upiększonych szlaczkami – przy samej drodze.
Bineeee!
W ciągu ostatnich tygodni wiele było miejsc wartych naszych wspomnień i wartych tego by o nich opowiedzieć. Jednak historia która musimy wyciągnąć z ukrycia to 3 dni spędzone u nieznajomych. Obcych, którzy okazali się przyjaciółmi i rodziną od pierwszego wejrzenia.
Zjechaliśmy do nich z gór zmoknięci, zziębnięci, oczekując chyba tylko odrobiny wygody i odpoczynku. A oni powitali nas tak, jakby od dawna tylko na nas czekali i jak gdybyśmy byli dla nich najważniejsi na świecie. Dostaliśmy dom, ciepłą strawę, palinkę i autentyczną radość z tego, że to właśnie do nich przyjechaliśmy
Oto Dani, Simona i Sorina – rodzina, która opanowała do mistrzostwa sztukę obdarowywania. No i trójnogi pies Norocell – uratowany przez nich z wypadku – wierny i uroczy towarzysz ich życiowej podróży.
Lady Metallica – tak nazywaliśmy Simonę – kapitana dnia codziennego. To ona przygotowała trasę zwiedzania, na którą zabrali nas z Danim kolejnego dnia. To ona kupiła mu kilka lat temu wspaniały motocykl w urodzinowym prezencie. A on odwdzięcza się jej dbając o to by było jej na nim zawsze bezpiecznie i wygodnie. Mimo wielu zdrowotnych niewygód Simona jest nieustannie uśmiechnięta i to bardzo udziela się ludziom wokół.
Oto i Dani – motocyklista z powołania, vice prezes klubu motocyklowego Dracon’s Riders. W większości milczący, lecz ultrauważny obserwator. To on oprowadzał nas po atrakcjach i dzięki niemu mogliśmy sprawnie naprawić instalację w Hondzie. Dzięki niemu chleb magicznie pojawiał się w kuchennej szafce i wszystko co mogłoby nam być potrzebne – zawsze było pod ręką!
No a Sorina? To promyczek domowy. Ukochana wnuczka, słoneczko i nadzieja. Żywe srebro. Ona dba o to na co dzień by Simona i Dani byli uśmiechnięci.
Wraz z Danim, Simoną i Soriną odwiedziliśmy perełki okolicy: Zamek Bran, Twierdzę Rasnov i Czarny kościół w Brasovie. I mimo że styl jazdy i styl życia, a także spectrum aktualnych problemów mamy diametralnie różne – to żyliśmy te kilka dni jak swoi bliscy.
Odjeżdżaliśmy z żalem i nadzieją, że jeszcze się przecież spotkamy. Wspólny czas teraz minął, a przed nami wspaniałe zakończenie etapu – rumuńsko -bułgarski most przyjaźni.
Co tutaj na lokalnych drogach przyniesie nam los? Pojeździmy – zobaczymy!