Nie pomyślelibyśmy nawet o jeździe na nartach w Iranie, gdyby nie odezwał się do nas Mohammad – miłośnik sportów górskich i instruktor wspinaczki.
Zaczęło się od tego, że jeszcze w Anzali wrzuciliśmy na tablicę teherańską w Couchsurfingu informację o tym, że przyjeżdżamy. Chcieliśmy poznać Irańczyków dobrze mówiących po angielsku, bo w małych miastach na północy Iranu często mieliśmy kłopoty z dogadaniem się w podstawowych sprawach – co dopiero mówić o dyskutowaniu na głębsze tematy. Dostaliśmy tyle odpowiedzi, że spędzałam w Anzali długie godziny na odpowiadaniu na zaproszenia.
Wiedziałam o tym, że Couchsurfing, mimo że zakazany jest bardzo popularny w Iranie. Pisali do nas Teherańczycy, którzy chcieli nas gościć, tacy którzy chcieli nam pokazać Teheran i tacy którzy chcieli poćwiczyć z charedżi angielski przy herbatce, albo kebabie. Pisali przewodnicy i hostelarze, dla których CS jest sadzawką do połowu klientów. Pisali też Irańczycy z innych miast, którzy przejmują rzadki kontakt z turystą na ich wcześniejszym etapie podróży. Wśród nich odezwał się do nas Mohammad z Isfahanu.
Mohammad okazał się sportowcem wielu dyscyplin – narciarzem, skiturowcem, wspinaczem, ogólnie człowiekiem gór.
Umówiliśmy się, że będziemy w kontakcie i spróbujemy wybrać się razem na narty. Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie, jak i na jakich zasadach, bo tuż obok Isfahanu nie ma żadnych gór, ale w jakiś sposób byliśmy pewni, że jak przyjdzie co do czego, to będziemy sobie beztrosko śmigać w jego towarzystwie …
O 11 wieczorem w czwartek zameldowaliśmy się w hotelu w Isfahanie, a w piątek (czyli irańską niedzielę) o 5.30 byliśmy umówieni na wyjazd do Fereydunshahr Ski Resort. Umieraliśmy z ciekawości i byliśmy całkiem podekscytowani.
Rano o 5.00 było jeszcze ciemno, kiedy wystartowaliśmy Snappem (irański Uber) w umówione miejsce. Dojechaliśmy na skraj półokrągłego placu i jako że byliśmy parę minut przed czasem – spacerowaliśmy w promieniu 200 metrów, zastanawiając się, z którego budynku wyłoni się nasz nowy znajomy.
Tymczasem podjechał do nas biały Samand – a w nim Mohammad i jego przyjaciółka Dorsa. Przywitaliśmy się i usadowiliśmy na tylnych siedzeniach. Opuściliśmy ciemny jeszcze Isfahan i ruszyliśmy w drogę mglistą autostradą. Poznawaliśmy się niespiesznie i wypytywaliśmy o życiowe szczegóły. Oboje z Dorsą świetnie mówili po angielsku, więc nareszcie mogliśmy mieć nadzieję na prawdziwą rozmowę.
Mohammad był do niedawna przewodnikiem ruchu turystycznego. Jednak w trakcie pandemii Covid19 ruch turystyczny całkowicie zamarł i kiedy właśnie miał się odrodzić, przez Iran przelała się fala wewnętrznych protestów.
Rządy krajów zachodnich wydały ostrzeżenia przed przyjazdem i w Iranie zagranicznych turystów widuje się rzadko. W samym Isfahanie teraz są nieliczne przypadki zatwardziałych globtroterów w hostelach, grupki Turków przyjeżdżających tu na tani city break, lub wałęsający się Rosjanie w wieku poborowym. Ale to nie jest dobra grupa docelowa dla Irańskiego przewodnika biegle władającego angielskim.
27 letnia Dorsa jest radiologiem w Isfahańskim szpitalu. Mieszka sama, pracuje i studiuje. To był jej 2 w życiu wyjazd na narty i jako że ostatnio zwichnęła kolano przy próbie skrętu pługiem, nieco obawiała się tej wyprawy.
Mohammad z Dorsą poznali się poprzez stronę do nauki angielskiego. Żartowaliśmy trochę, że jako że ich pierwsze spotkanie było w świętym mieście Kom, to ich związek także musi być uświęcony.
Tymczasem rozpogodziło się i wjechaliśmy w rejon gór Zagros. Krajobrazy za oknem zapierały dech w piersiach: ośnieżone góry i pagórki ciągnęły się kilometrami tworząc nieziemskie łuki i krzywe. Pomiędzy nimi poutykane jak migdałki w torcie piaskowe domostwa przypominały o tym, że wciąż jesteśmy w zasięgu cywilizacji.
Przemknęliśmy przez Fereydunshahr – niewielkie senne miasteczko zamieszkałe głównie przez starą migrację Gruzinów i żyjące w większości z turystów przyjeżdżających tu na narty, skitury lub rower.
I w końcu dojechaliśmy pod ośrodek narciarski – Fereydun Shahr – jakieś 200 km na zachód od Isfahanu. Wielki parking był jeszcze prawie pusty. Kilkanaście metrów poniżej majaczyła stacja bazowa wyciągu talerzykowego, a w oddali widać było jeszcze oślą łączkę.
Rozprostowaliśmy kości po 3 godzinnej jeździe i udaliśmy się pod wyciąg do budynku wypożyczalni. Dzięki pomocy Mohammada udało nam się dość sprawnie dogadać z pracownikiem wypożyczalni i zapłacić za sprzęt.
Dostępny tu sprzęt nie jest taki jaki zwykliśmy wypożyczać w Europie. Średnia wieku nart to prawdopodobnie jakieś 30 lat, nikt też tutaj nart nie ostrzy, ani nie dba o ślizgi. Buty za duże adaptuje się dopinając mocniej klamry. Ale prawdziwym hitem są kijki – sparowane mniej więcej wysokością, powyginane w każdą stronę, bez talerzyków i często bez pętelek.
Na szczęście udało nam się wybrać jakieś egzemplarze na których mieliśmy zamiar nieco się pobawić. Mohammad wręczył nam karnety (tutaj są to po prostu kolorowe kartoniki zabezpieczone folią przed zamoknięciem) i zabrał Dorsę na oślą łączkę. My udaliśmy się na wyciąg.
Wyciąg talerzykowy w Fereydun Shahr ma 2 trasy – wąską nartostradę poprowadzoną nieczynną w zimie drogą i drugą – szeroką, ale wyratrakowaną zaledwie do połowy stoku, gdyż powyżej trasa wiedzie żlebem i ratrak nie może się już tam dostać. Kto więc chce skorzystać z szerokiej trasy, musi wspiąć się tak wysoko jak dojechał ratrak lub wcześniej (jeśli jest dla niego za stromo) i stamtąd rozpoczyna szusowanie.
Rozgrzewkowo pojechaliśmy 2-3 razy ostrożniej by rozgrzać nogi, poznać stok i sprzęt. Buty Jacka, na oko ze 2 numery za duże ułożyły się nieco i dociągnęliśmy je klamrami. Potem dołączył do nas Mohammad i kilka zjazdów wykonaliśmy razem.
Przepustowość talerzyka nie była niestety duża, także na dole szybko utworzyły się kolejki, choć na stoku ludzi prawie nie było. Tak, czy tak, było nam bardzo przyjemnie pojeździć w pełnym słoneczku, po wyratrakowanej trasie bez lodu i muld za to z możliwością skręcenia na puch. Obejrzeliśmy uważnie śnieg w żlebie, jednak nie zdecydowaliśmy się na pełny przejazd, bo żleb był przez większość dnia zacieniony i miejscami spod śniegu wystawały całkiem spore kamienie. Szkoda było ryzykować nogi na niedopasowanym sprzęcie.
Jeździliśmy na przemian przejazdy swoje, przejazdy szkoleniowe z Mohammadem i zaglądaliśmy też na oślą łączkę, na której swoje pługi szlifowała Dorsa. Dzieliliśmy się tym, co wiemy o jeździe na nartach i wymyślaliśmy dla nich ćwiczenia.
W połowie dnia nasi gospodarze urządzili piknik – podzielili się z nami przygotowanym przez siebie lunchem. Potem znów wróciliśmy na stok, korzystając z pięknej pogody i śniegu jakiego nie powstydziłby się żaden alpejski ośrodek.
Dla wielu niejeżdżących na nartach Irańczyków Fereydun Shahr to znakomite miejsce na sanki. Obok stoku narciarskiego jest duży stok dla sanek, znacznie bardziej zatłoczony od tras narciarskich. Kawałek dalej widzieliśmy też pięknie zbudowane igla i obok nich zajęcia kursu wysokogórskiego.
Około 3:00 mieliśmy już wszyscy dość jazdy i postanowiliśmy wracać. Oddaliśmy sprzęt i skierowaliśmy się w stronę samochodu.
No i znowu zaskoczenie – na parkingu trwała ogólna impreza. Z otwartych bagażników vanów wydobywały się kłęby dymu, a pasażerowie palili w nich shishe. Inni posiadywali na dywanach rozłożonych wprost na śniegu obok swoich pojazdów i raczyli się przekąskami. Jeszcze inni gromadzili się obok rozpalonych ognisk i grzali ręce lub grillowali i gotowali herbatę w poczerniałych dzbankach. Wszędzie muzyka, chaos, śmiechy i rozmowy.
Pomiędzy tym kolejne irańskie Samandy, Peugeoty Parsy i Deny, które próbowały opuścić parking, wyślizgując łysymi oponami zamarzający z powrotem śnieg i lód. Co i rusz grupki Persów podbiegały i pchały kolejne pojazdy do momentu złapania trakcji. Utworzył się tu gigantyczny korek, bo gdzieś przy samej drodze głównej garstka młodzieży zablokowała ulicę, tańcząc w rytm dobywającej się ze starego Zamyada muzyki. Przedostanie się przez ten parkingowy kocioł zabrało nam dobrą godzinę.
W drodze powrotnej znów towarzyszyły nam te same piękne krajobrazy. Omawialiśmy różnice w ośrodkach narciarskich Iranu i Europy i poznawaliśmy marzenia naszych nowych przyjaciół. Na przemian zmagała nas drzemka. I tylko Mohammad trwał za kierownicą, wioząc naszą gromadkę z powrotem do Isfahanu.
Jeśli chciałbyś powtórzyć nasze doświadczenie i wybrać się na narty w Iranie, skontaktuj się z Mohammadem Sajjadi, tel. +98 913 864 7717, insta: @sajjadi92.