Powszechnie wiadomo, że przy wjeździe do Pakistanu już na granicy Taftan- Mirjaveh turystom przydziela się uzbrojoną eskortę. Istnieje jednak 1000 opowieści o tym, jak ta eskorta wygląda w praktyce, dokąd obowiązuje i czy trudno jest podróżować w tempie 70 km/h z kilkoma facetami, którzy z bronią w dłoniach gapią się na Ciebie z tyłu pick-upa za którym podążasz. Przeczytaj o naszych doświadczeniach, jednak pamiętaj – w Twoim przypadku eskorta może wyglądać zupełnie inaczej.
Szczerze mówiąc nie jest to złe doświadczenie, choć jest czasochłonne. Możesz łatwo zaprzyjaźnić się z gromadką pakistańskich żołnierzy, ustrzelić całkiem niezłe selfie z policjantem trzymającym dumnie kałacha. I tak, możesz zatrzymywać się, jeśli coś ciekawego zobaczysz na drodze, chodź konwojenci niechętnie przystają na Twoje zachcianki. Więc zachowaj dobry nastrój i podążaj na wschód z nowymi towarzyszami podróży.
Przydzielono nam eskortę, gdy tylko załatwiliśmy sprawy paszportowe na granicy i dotarliśmy do bramy Pakistanu. Prosto z biura imigracyjnego zostaliśmy odprowadzeni do lokalnej siedziby konwojentów i zaparkowaliśmy nasze motocykle za jej murowanym ogrodzeniem.
Noc mieliśmy spędzić w pokoju gościnnym – tonącym już za dnia w półmroku. Pokój wyposażony był w zakurzony dywan, całkowicie zdemolowaną sofę i starą pustą szafę sławy z naklejkami innych żądnych przygód podróżników. Była tu także łazienka – niestety prawdopodobnie nigdy jeszcze nie sprzątana.
Nie było to wyszukane miejsce na nocleg, ale nie mieliśmy innego do wyboru. Spędziliśmy trochę czasu pichcąc prowizoryczny obiad, popijając herbatę z konwojentami i przygotowując się psychicznie do tej przygody.
Na ścianie stacji konwojentów wisi wyblakła kartka wyjaśniająca organizację eskorty, oraz prawa i obowiązki konwojowanego. Zawarte tu zasady wyciekły do społeczności podróżników i choć nie należy ich traktować zupełnie zobowiązująco (jako że wszystkie działania w tej części świata są oparte na ludziach, a nie na procedurach), trzeba wziąć je pod uwagę przy planowaniu podróży.
Dobrą radą jest stawienie się na granicy dzień przed tzw. „moving day”. Bez względu na to, jak wcześnie w ciągu dnia przekroczysz granicę w Taftan, nie zdążysz na eskortę tego samego dnia i tak czy tak musisz zanocować. Lepiej jednak w tym miejscu nie spędzać dużo czasu, zwłaszcza z powodu tego, że niefortunnie możesz trafić na „stand by day”.
Konwoje odjeżdżają w godzinach 8:30-9:00 i w tym czasie powinieneś być gotowy do drogi z całym bagażem już zapakowanym na motocykl.
W roku 2023, istniały 2 główne trasy eskortowania:
- z Taftanu do Islamabadu – dla planujących dalszą podróż na północ w góry (1546 km)
- z Taftanu do Multan – dla osób udających się na południe Pakistanu lub Indii (1260 km)
Na obu trasach samochody konwoju zmieniają się co kilkadziesiąt kilometrów.
Planowaliśmy zwiedzić górzyste rejony i doliny dystryktów Khyber Pakhtunkhwa i Gilgit Baltistan na północy kraju. Tak więc dłuższa trasa miała nam zająć 5-7 dni w zależności od dostępności i tempa konwoju.
Spragnieni poznania nowego państwa wstaliśmy wcześnie i przygotowaliśmy śniadanie z tego jeszcze, co przywieźliśmy z Iranu. Ruszyliśmy równo o 9:00. Krajobraz niewiele się różnił od tego, co widzieliśmy wcześniej w irańskim Beludżystanie. Ale teraz podążaliśmy za białym Landcruiserem z dwoma żołnierzami uzbrojonymi w AK47, którzy patrzyli na nas z ławek na pace pick-upa. Czuliśmy się nieco dziwacznie!
Pierwsza zmiana konwojentów miała miejsce w Nok Kundi. Tutaj przywiedziono nas do kwatery głównej wojska. Długi budynek z zewnętrznym tarasem służył pół roku temu jako punkt dystrybucji pomocy popowodziowej. Samochód, który nas tu doprowadził, nagle zniknął, a my mieliśmy poczekać, aż przyjedzie nowy.
Przez niecodzienny krajobraz pustyni z jednej i skał z drugiej strony pojechaliśmy dalej aż do komisariatu policji w Dalbandin. Oto był nasz drugi punkt noclegowy, jeszcze bardziej niezwykły niż poprzedni.
Posterunek policji w zachodnim Pakistanie składa się zwykle z otoczonego murem dziedzińca z pomieszczeniami wokół przyklejonymi od wewnątrz i z wysoką metalową bramą. Wszystko zwieńczone drutem kolczastym i strzeżone przez kilku hojnie uzbrojonych policjantów. W Dalbandin był też niewielki areszt gdzie zatrzymani przez długie godziny wpatrywali się w to, co dzieje się na podwórku. Dwa razy dziennie można było zobaczyć, jak biegali w kółko po niewielkim zakratowanym terenie przed celami więziennymi. Nasze pojawienie się tutaj było dla nich nie lada atrakcją!
Jako tymczasowe schronienie zaproponowano nam biuro szefa komisariatu. Niewiele różniło się od pierwszego miejsca, może tylko łazienka była trochę czystsza, a pokój był wyposażony w porządne biurko i dużo rozstawionych pod ścianami krzeseł. Mając już doświadczenie w spaniu pośród kurzawy wyciągnęliśmy na noc plandekę i materace. Skończyła nam się woda, ale nie puszczono nas na zewnątrz posterunku. Zamiast tego szef wysłał kogoś z naszą listą na zakupy. Przekazał nam też ekscytującą wtedy wiadomość – nasza eskorta powinna zakończyć się w Kwecie, a stamtąd będziemy mogli podróżować już sami. Biorąc to pod uwagę i mając hasło do policyjnego wifi, zarezerwowaliśmy na następną noc ładny i błyszczący czystością pokój hotelowy.
Drugi dzień konwoju pamiętamy jako serię zmieniających się pojazdów eskorty, pokazywanie paszportów i podpisywanie się w księgach na punktach kontrolnych. Kiedy mieliśmy szczęście, samochód jechał w przyzwoitym tempie, ale czasami musieliśmy podążać za prowadzącym z prędkością 60 km/h, w oparach jego spalin. Niektóre punkty kontrolne nie dysponowały samochodem, więc wysyłano z nami motocykl dwa razy mniejszy niż którykolwiek z naszych, z bohaterskim konwojentem wyposażonym co prawda w broń, ale niestety nie w kask 🙂
W takich warunkach prędkość przelotowa średnio osiągała 50 km/h, a nasza energia szybko opadała. Właśnie kiedy zaczęliśmy narzekać między sobą na dziwaczność całej sytuacji, dotarliśmy do przedmieść Kwety.
Ruch uliczny tutaj… tak, to było coś co należało bacznie obserwować by przetrwać! Przede wszystkim w Pakistanie jest ruch lewostronny. Można to łatwo ogarnąć, dopóki jesteś z dala od miast i miasteczek. Jednak gdy tylko na drodze pojawi się więcej pojazdów, nagle zdajesz sobie sprawę, że tutejszy ruch lewostronny to tylko sugestia dla kierowców, a nie obowiązująca zasada. Podobnie znaki drogowe, sygnalizacja świetlna i inne przydatne osiągnięcia organizacji ruchu pojazdów – to tylko podpowiedź dla kierowcy. Dodajmy do tego symfonię wszechobecnego pośpiechu i nie ma wolnego skrawka drogi, który nie zapełniłby się w ciągu 2-3 sekund.
Rozsądnym wydawało się skoncentrowanie całej uwagi na utrzymaniu się blisko prowadzącej Toyoty. Konwojenci wstali z ławek i rozganiali na boki samochody, ryksze, motocykle, rowery i nawet wozy zaprzężone w osiołki upewniając się, że uda nam się przejechać przez kolejne skrzyżowania.
W tym momencie poczuliśmy wdzięczność dla tych chłopaków. Zapewnili nam naprawdę płynne wprowadzenie w pakistański ruch miejski. Przejechanie Kwety – tętniącego życiem miasta po raz pierwszy byłoby o wiele trudniejsze, gdybyśmy musieli nawigować po nim sami.
W końcu, po kilku zmianach eskortujących pojazdów – od porządnych policyjnych Hiluxów po maleńkie dwukołowe hondy – i po godzinnej przygodzie drogowej dotarliśmy do hotelu. Niestety, nie był to nasz wybrany klejnot pakistańskiego hotelarstwa. Zamiast tego przywiedziono nas do przybytku przypominającego raczej hostel – w niskim standardzie z niedużymi pokojami i starymi podniszczonymi meblami. Powiedziano nam tutaj, że możemy zatrzymać się w jednym z 3 zatwierdzonych przez władze hoteli w Kweta – i ten został wybrany dla nas jako najlepiej spełniający nasze potrzeby. OMG – naprawdę wyglądaliśmy tak podle?
Obojgu nam nie jest łatwo dostosować się do czegokolwiek, co jest sprzeczne z naszym wyborem. Dodajmy do tego rozczarowanie spowodowane tym, że to miejsce całkowicie rozminęło się z naszymi oczekiwaniami i frustrację wynikającą z tego, że nie otrzymaliśmy tego, co już uważaliśmy za pewnik!
Zaczęliśmy więc nalegać, aby zabrać nas w wybrane przez nas miejsce. Konwojenci nie mówili dobrze po angielsku, więc zadzwonili do swojego przełożonego. Nasza ożywiona rozmowa, nie przyniosła żadnego efektu. W końcu zostaliśmy zabrani na komisariat, gdzie wielokrotnie osobiście tłumaczono nam, że ograniczenia są „dla naszego bezpieczeństwa”. Sprawdzono dla nas pozostałe dwa „zatwierdzone” hotele, ale oba były pełne na tę noc. Więc wszystkie nasze protesty spełzły na niczym. Ostatecznie poddaliśmy się po 3 godzinach i pozwoliliśmy zabrać się z powrotem do hotelu-hostelu. Nasze plany na hedonistyczny wieczorny gorący prysznic i przytulanie się w łóżku king size musieliśmy odłożyć na półkę niespełnienia. Pocieszaliśmy się jednak tym, że przynajmniej było tam czysto.
Wbrew temu, co obiecano nam poprzedniego wieczoru, w Kwecie nie byliśmy wolni. Następnego dnia mieliśmy załatwić dokument NOC (Zaświadczenie o Braku Przeciwskazań do podróży), który był obligatoryjny przy dalszej podróży do Islamabadu. Ale nie żebyśmy sami mogli poruszać się po mieście, o nie! Recepcja hotelu wezwała dla nas konwojentów i radiowozem zabrano nas na Główny Komisariat Policji.
Przygotowanie NOC zajęło funkcjonariuszom jakieś 2 kwadranse. W tym czasie przygotowano też jeszcze jeden dokument o wdzięcznej nazwie „wirelees orders” i wydaje nam się, że jakoś informacja o tym, że jedziemy dalej w kierunku Islamabadu, rozeszła się po wszystkich punktach kontrolnych po drodze.
Po załatwieniu formalności odwieziono nas z powrotem do hotelu – tym razem motocyklami. Zapakowaliśmy nasz bagaż na motocykle, podczas gdy mili policjanci po prostu czekali na nas. Ponieważ skończyły się nam rupie, które wymieniliśmy jeszcze w Iranie, poprosiliśmy ich o znalezienie dla nas kantoru lub bankomatu. Poprowadzili nas do pobliskiego banku, jak również do biura telefonii Ufone, gdzie kupiliśmy lokalne karty SIM. Poczuliśmy, że dzięki ich towarzystwu, zaoszczędziliśmy dużo czasu, który normalnie spędzilibyśmy na szukaniu odpowiednich miejsc do rozwiązania naszych podróżnych problemów. Serdecznie za to dziękujemy!
Wyposażeni w pieniądze, karty sim i świeżo zakupiony prowiant pożegnaliśmy naszą eskortę motocyklową i przywitaliśmy nowego Hiluxa. Przez ostatnie 24 godziny próbowaliśmy dowiedzieć się ponownie, gdzie dokładnie zakończy się nasza eskorta. Jeden policjant powiedział „w Kwecie”, drugi twierdził, że w „mieście Zhob”, ale nie był tego do końca pewien, więc wydawało się, że warto zaufać słowom dobrze poinformowanego recepcjonisty z hotelu, który wyznaczył jakieś miejsce po drodze – około 200 km dalej na wschód.
Ku naszemu zdziwieniu jednak, po kilku zmianach konwojentów zostaliśmy pozostawieni sami sobie na środku drogi. I tyle! Cieszyliśmy się, że odzyskaliśmy wolność i przejechaliśmy swobodnie kolejne 100 km.
Spragnieni widoków beludżystańskiej wioski i wystarczająco głodni, by skorzystać z ulicznego jedzenia, nie ominęliśmy obwodnicą Muslim Bagh, tylko wjechaliśmy w samo jego centrum. Przypadkowy radiowóz znalazł nas, gdy zamawialiśmy grillowanego kurczaka. Ucieszyliśmy się nawet, bo ta wieś nie widziała obcokrajowców od lat, krąg gapiów dosłownie podwajał się z każdą minutą wokół nas i motocykli, przez co czuliśmy się trochę niepewnie. Policjanci rozproszyli tłum, ale też zapowiedzieli, że będą nas eskortować z miasta i dalej – do granic swojego dystryktu. No dobra, zgodziliśmy się, myśląc (głupota), że chcą nas tylko odciągnąć od ludzkiej ciekawości.
Ale tak się nie stało – kolejne posterunki przekazywały nas sobie jak pałeczkę w sztafecie. Na szczęście utrzymywały rozsądną prędkość, zmiany eskorty przebiegały sprawnie i bez opóźnień, więc podążaliśmy za nimi z lekką rezygnacją. Sami moglibyśmy poruszać się szybciej, ale w tych krajach nie zadziera się z policją, służbami bezpieczeństwa, ani armią, chyba że naprawdę nie ma się innego wyboru.
Wbrew naszej woli zatrzymano nas w miasteczku Qila Saifullah i oświadczono, że zostaniemy tam na noc w rządowym pensjonacie, bo wkrótce zapadnie ciemność. Na to po prostu nie mogliśmy się zgodzić! Nie tylko dlatego, że nie miało to sensu ze względu na odległość, jaka pozostała do Zhob – gdzie spodziewaliśmy się znaleźć przytulny hotel. Wiedzieliśmy, że pensjonat rządowy to będzie kolejne brudne i zakurzone miejsce, w którym nie chcemy nocować. Odmówiliśmy więc przekroczenia bramy prowadzącej na dziedziniec i przebywaliśmy w przestrzeni publicznej prowadząc dalsze dyskusje. Nieuchronnie gapie zaczęli gromadzić się wokół nas, próbując zrozumieć, co się dzieje. Była godzina 16:00, 3 godziny do zmroku i pozostało 150 km do Zhob – miasta, w którym pragnęliśmy się znaleźć. Moglibyśmy to łatwo zrobić, gdyby nie policja i służby, które zatrzymywały nas „dla naszego bezpieczeństwa” każdym możliwym kłamstwem, jakie tylko mogły wymyślić. „Droga zamknięta z powodu wypadku”, „Nadzór nie dał pozwolenia”, bla, bla…
Walczyliśmy 2 godziny przed rządowym pensjonatem, potem przed komisariatem policji, gdzie nas przywiedziono – aż powoli zaczęło się ściemniać. Nie odważyliśmy się uciec, bo gdzieś głęboko czuliśmy, że nie mamy pojęcia, z czym mamy do czynienia. Skapitulowaliśmy.
Skracając tę opowieść – umówiliśmy się z szefem komisariatu, że jazdę pod eskortą rozpoczniemy następnego dnia o 6 rano. Daliśmy mu niezły wycisk naszymi protestami na forum publicznym, więc zrobił teraz wielkie „uff” i zapewnił nas, że przyjedzie tu sam we własnej osobie o 5 rano, aby upewnić się, że wszystko w porządku i że eskorta ruszy na czas. Oczywiście nie miał tego na myśli. Ale my traktowaliśmy sprawę poważnie i byliśmy zdeterminowani, aby jak najszybciej zakończyć nasz „konwojowy areszt” i wrócić do normalnego życia.
Tak więc dokładnie o 6 rano pojawiliśmy się pod bramą gotowi do wyjazdu. Nie było tu nikogo prócz głęboko śpiącego strażnika, którego bezlitośnie obudziliśmy. Nie mówił po angielsku, ale doskonale rozumiał, co chcieliśmy zrobić. Próbował zadzwonić na pobliski posterunek policji skąd miał wyruszyć po nas konwój, ale jego telefon komórkowy nie działał, a nasza karta SIM nie była jeszcze aktywna. Mimo jego desperackich protestów udało nam się wyprowadzić nasze motocykle za bramę i uciekliśmy stąd…. na policję. Tutaj znowu musieliśmy wszystkich obudzić i sprawić, by zgodnie z obietnicą rozpoczęli dzień wcześniej niż zamierzali.
Czuliśmy się bardzo zmęczeni warunkami podróży i kłamstwami płynącymi od oficjeli. Byliśmy też wystarczająco urażeni, by zacząć jechać na własnych warunkach. Kiedy dojeżdżaliśmy do punktu kontrolnego, a kolejnego samochodu konwoju jeszcze tam nie było –nie czekaliśmy. Ruszaliśmy dalej, mówiąc funkcjonariuszom, że nie mamy czasu i spieszy nam się. Kiedy przydzielali nam samochód lub motocykl jadący znacznie poniżej akceptowalnej prędkości przelotowej – wyprzedzaliśmy go i jechaliśmy własnym tempem, aż do następnego punktu kontrolnego. Szło dobrze, ale Islamabad był jeszcze daleko i planowaliśmy zatrzymać się na noc w (znowu) eleganckim hotelu w Dhera Ismail Khan.
Do miasta dotarliśmy sami. Niestety każdy hotel, do którego się zbliżyliśmy, twierdził, że nie ma wolnych pokoi. W końcu dowiedzieliśmy się, że hotele w tym mieście nie przyjmują zagranicznych turystów, bo policja na to nie zezwala (znowu ze względów bezpieczeństwa). Nie bardzo chcieliśmy zatrzymać się w kolejnym rządowym pensjonacie lub co gorsza – w policyjnym pokoju gościnnym. Marzyliśmy o gorącym prysznicu i czystym łóżku po 4 dniach jazdy po zakurzonych drogach w kłębach spalin i po nocowaniu w ekhmmm niestandardowych miejscach. Wróciliśmy do hotelu, który najbardziej nam się podobał ze wszystkich i grzecznie poprosiliśmy, żeby nas jednak zameldowali. Kiedy nam znowu odmówiono – poddaliśmy się i poprosiliśmy by zadzwonić na policję, aby nas stamtąd zabrała.
Podczas gdy tak sobie czekaliśmy, kilku pakistańskich gości hotelowych zainteresowało się sprawą. Panowie rozpoczęli negocjacje z kierownikiem hotelu tylko dlatego, że chcieli nam pomóc. Potem przyjechała policja i jakoś po serii rozmów telefonicznych i z mnóstwem specjalnych zezwoleń zameldowano nas tutaj na 1 noc.
Z rozmów z policjantami dowiedzieliśmy się również, że z 2 dostępnych dróg do Islamabadu tylko jedna jest dostępna dla motocykli. Jednośladami nie wolno poruszać się po autostradach, więc dla nas pozostawała tylko dłuższa droga. Biorąc to pod uwagę, rozpoczęliśmy naszą eskortowaną podróż dość wcześnie rano.
Droga wokół Dera Ismail Khan była dość ruchliwa. Była to ostatnia niedziela przed Ramadanem i w wioskach na naszej trasie widzieliśmy wiele odświętnych wydarzeń. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby poobserwować zawody w „tent peggingu” i przejechaliśmy tuż obok zatłoczonego niemiłosiernie wesołego miasteczka. Ponownie byliśmy wdzięczni za to, że eskorta utorowała nam drogę przez lokalne korki drogowe.
Niestety kolejni konwojenci zgubili właściwy trakt i utknęliśmy za ich samochodem po środku robót drogowych, na nieutwardzonym i obficie kurzącym się pasie jezdni. Prędkość spadła do 30 km/h. Po mniej więcej półgodzinie spędzonej w takich warunkach wiedzieliśmy już, że coś jest nie tak i to nie jest właściwa droga. Wyprzedziliśmy więc konwój, ruszyliśmy do przodu z przyzwoitą prędkością i zatrzymaliśmy się dopiero, gdy dotarliśmy do wyasfaltowanego fragmentu drogi. Z ulgą przyjęliśmy fakt, że nasza eskorta już się nie pojawiła i postanowiliśmy kontynuować jazdę sami z nawigacją Garmina. Garmin nieświadom ograniczeń pakistańskiej „motorway” przywiódł nas do wjazdu na autostradę.
Tu dowiedzieliśmy się znów, że nie możemy tędy jechać dalej, a potem zostaliśmy przepuszczeni przez bramki w ramach wyjątku i przysługi dla „naszych drogich i cennych gości w Pakistanie”. No i dobrze dla nas. Nie pamiętaliśmy, kiedy byliśmy tak zachwyceni jazdą autostradą. Nawet jeśli każdy patrol zatrzymywał nas, żeby sprawdzić, jakim cudem jedziemy tutaj, ostatnie 150 km do Islamabadu było czystą radością!
Przyjechaliśmy wieczorem do ładnego i czystego pensjonatu na przedmieściach Islamabadu. Uff poczuliśmy, że to jest moment, w którym zaczyna się nasza prawdziwa pakistańska przygoda!